Zima z Lee

Krew tężeje. Smarowidła w stawach gęstnieją, trudno się poruszać. Ciało skrępowane setką swetrów, podkoszulek, kilometrem kalesona per noga. Plecy bolą od targania opału z piwnicy. Zima, zima, mróz za mordę trzyma.

W takich oto okolicznościach przyrody przesłała mi swoje nowe dzieło Brenda Lee DVD. Dzieło obłąkane i zimne, przypominające mi „Post” pani Bjork. „First I Love” ma na imię ta płyta.

Dziecięce podkłady przypominają trochę dada-zabawy Cocorosie. Piosenki odrealnione, zepsute, jakby w trakcie ich produkcji układy scalone same dołożyły trzy grosze bez wiedzy Lee. I, niewykluczone, znając Brendę, tak właśnie mogło być.

Płytę należy pobierać stąd: http://birdsong.co.il/. W trakcie słuchania zapomina się o temperaturze do – 20 w skali Celsjusza. Skutki uboczne: przypominać się mogą rzeczy, o których lepiej nie pamiętać.

***

P.S. Zapraszam do foto.

Metropolia is good enough

Zaczęło się od porannego sms’a od Karola Schwarza: kup Dziennik Bałtycki! (powód widać powyżej). To tyle gwoli samouwielbienia.

I dalej: Porcys opublikował rekapitulację roku 2009. Wśród wymienionych tytułów krajowych znalazło się Rozewie i Sunday Tracks. O Rozewiu KSAS napisali, całkiem słusznie: Nie słuchajcie tego przy swoich żonach, dziewczynach, kochankach, bo was rzucą biorąc za obłąkanych. O Sunday Tracks zaś: Wyjaśnijmy też sobie – Sunday Tracks to śliczny, delikatny muzyczny szkic tytułowej niedzieli, a nie żadne tam schwarzowe szaleństwa. Oba podsumowania wyszły spod pióra Łukasza Halickiego.

W podsumowaniu można znaleźć także najnowsze dzieło Transistorsów Tymona Tymańskiego z peanem na cześć piosenki Pete Best was good enough, którą szybko ściągnąłem z netu i wysłuchałem uważnie. Czy jest to, jak chce Jan Błaszczak, jedna z najlepszych piosenek polskich A.D. 2009? Śmiem wątpić. Angielskie, tytułowe good enough pasuje daleko lepiej.

Równolegle w trzech trójmiejskich klubach (Sfinksie, Parlamencie i Uchu) odbył się fest pod hasłem Metropolia jest Okey (co z kolei jest fanfarą na cześć Larry’ego Okey Ugwu, szefa Nadbałtyckiego Centrum Kultury). Można było się zastanawiać, czy metropolia rzeczywiście jest okey, okay czy po prostu OK. Można było kręcić głową nad szalonym pomysłem skoncentrowania kilkunastu zespołów w jeden wieczór. Tak, to była scena koncentracyjna. To był festiwal koncentracyjny. Musik macht frei!

Patrząc na nieprzebrane tłumy kłębiące się po wnętrzach Parlamentu (nie inaczej było w innych klubach, ponoć przez Ucho przecisnął się tysiącosobowy wielbłąd), Szymon Albrzykowski skonkludował zaciągając się papierosem: może ta metropolia faktycznie jest ok?

Dwie rzeczy wydają się oczywiste. Po pierwsze: ludzie chcą słuchać koncertów. Bardzo chcą. Po drugie: ludzie nie chcą płacić za muzykę. Bardzo nie chcą.

Konkludując: Metropolia is good enough. Mogłoby być lepiej, ale nie można narzekać.

***

Zupełnie nie a propos i zupełnie nieodkrywczo: nic nowego pod słońcem. Sunday Tracks zostało już nagrane przez niejakiego Jonathana Pelhama. Płyta ukazała się nakładem labelu WEFT i można przeczytać o niej: This collection of Sunday Tracks brings together the best of his chilled tunes, yet maintains the interest and intensity of purpose of his breakcore material. I hope you love it as much as I do.

Można też zupełnie za darmo ściągnąć tutaj.

Back home, babe

Trasa koncertowa: Wielka Mi Trasa / Epic Fail Tour. Udana, nieudana. Skończona, wieczna. Konsekwencje trasy to: spalone nagłośnienie w Spółdzielni Literackiej, zgubione blachy, zgubiona tarabuka, zniszczony twardy dysk z wizualizacjami. No i zmęczenie.

I’m so tired, I haven’t slept a wink
I’m so tired, my mind is on the blink
I wonder should I get up and fix myself a drink

Wróciliśmy. Bohaterem trasy został… nie było bohatera trasy. Cichym bohaterem mógł zostać Obywatel Nadkomplet, który dołączył niespodziewanie do grupy między squatem Tektura a Cafe Lulu, między ustami a brzegiem pucharu. I równie niespodziewanie od grupy się odłączył. Szczególne pozdrowienia dla dziewczyny w rękawiczkach z Cafe Lulu.

Przemierzając trasę z Lublina do Krakowa rozprawiliśmy się z Zawiszą Czarnym, który podróżował z nami od wrześniowego koncertu w Sokolu. Wreszcie! W czasie przejazdu z Krakowa do Gdańska pokonaliśmy także flaszkę Absyntu. Ciepłego. Z gwinta.

Szczególnie miło będziemy wspominać warszawską złotówę (dzięki za zwiedzanie Woli) oraz ciecia, który cierpiał, bo nie mógł spać. Musiał pilnować busa. A także organizatorkę koncertu w Dobrej Karmie, która… zniknęła.

W zasadzie to jednak był bohater wyjazdu. A dokładnie: bohaterowie, Jacek Mazurkiewicz oraz Kuba Kowalczyk, którzy udostępnili nam talerze perkusyjne, bez których występy w Warszawie, Krakowie i Lublinie stanęłyby pod dużym znakiem zapytania.

Motto wyjazdu: nie rób tego, co ja robię, ty rób, co ja mówię.

W trakcie śniadania w krakowskim Baloon Hostel wykasowałem dwa numery z komórki. Jakoś trzeba było odreagować. Choć lepiej by było nie oczekiwać zbyt wiele, wówczas nie trzeba by było kasować.

W trakcie powrotu do domu członkowie zespołu zadawali sobie żenujące pytania: co znaczy dla ciebie słowo artysta i czy czujesz się artystą? Kto to jest geniusz? Czy rodzimy się z „wiedzą intuicyjną”?

A także: tyłek czy cycki? (wynik 4:3).

Everybody has something to hide
Except me and my monkey

Sunday Tracks

Czas się skurczył jak stary sweter po praniu. Jak Wacek po kąpieli w zimnym morzu. Jak pies, przestraszony fajerwerkami w sylwestrową noc. Worek z obowiązkami rozerwał się na szwie, popuścił i kompletnie rozkleił.

W międzyczasie wyszła płyta, niczym szydło z worka. W międzyczasie domowe, senne przeboje na fortepian solo zagrałem w centrum handlowym Madison (serdecznie dziękuję kierownictwu, administracji oraz służbom porządkowym CH Madison za udostępnienie białego fortepianu, na którym…). Przyjechała telewizja. Nagrała koncert i puściła w Panoramie. Nagraliśmy i my, na komórki i kto co miał pod ręką. Kto przesłał filmik – otrzyma(ł) płytę.

Byli gapie. Jeden z nich, niejaki Manu z odległej Francji, wziął płytę i nie przesłał filmu z „flashmoba” madisonowego. Nie płać z góry, bo zostaniesz olany. Z góry.

Zainteresowanych płytą zapraszam tutaj.

Między inżynierią a sztuką

Przez bramę wypożyczalni samochodów wyjeżdżam o siódmej trzydzieści. Mercedes sprinter 310d mieści osiem osób, perkusję, wzmacniacze, instrumenty, a ponadto skrzynki szampana, worki kokainy – jest też jedno miejsce dla samotnej autostopowiczki. Jedenaście i pół godziny później zabrzmią pierwsze dźwięki utworu „Dziwny wypadek”, który rozpocznie półtoragodzinny występ zespołu Towary Zastępcze.

Czternastego i piętnastego października KS All Stars zagra dwudniową trasę koncertową, na którą złożą się występy w Lublinie i Krakowie. Znów – dwanaście godzin jazdy, godzina grania. Dysproporcja nakładów sił i rezultatów wydaje się dość abstrakcyjna. Jedziesz i jedziesz, czekasz i czekasz. Zanim się doczekasz – już po ptakach. Człowiek jest zbyt zmęczony, żeby czerpać przyjemność z grania, dać z siebie wszystko, zachwycić publiczność.

A rano wsiada w samochód i jedzie dalej, i dalej, i dalej. Wraca do domu, idzie pod prysznic i liczy. Sześćdziesiąt godzin poza domem, z czego trzy (3) spędzone na scenie. Efektywność: 5%. Niewielka. Żaden inżynier nie zgodziłby się na produkcję takiej maszyny.

Szkoła życia

Zwykły wrześniowy poranek. Rześkie powietrze (o ile może być rześkie w centrum Wrzeszcza), nisko wiszące słońce, stąd budynki w wyrazistych, kontrastowych kolorach. Na ziemi pierwsze rdzawe liście dają znać, że święci się jesień.

TT. był spadochroniarzem. Poznałem go w podstawówce – najpierw na boisku, z drużyny piłkarskiej o dwa lata starszej, potem jako swojaka, po dwóch zawalonych latach (strzelonych kiblach), w klasie równoległej. TT. w szkole traktowany był jak piąta kolumna, człowiek stracony, trędowaty, nietykalny. Na miernych przepychany z uporem Syzyfa z klasy do klasy ukończył jakąś tę szkołę, ale tylko Duch Święty mógł mieć nadzieję, że „coś z niego będzie”.

Spotkałem TT. w żłobku, do którego obaj przyprowadziliśmy swe pociechy. On – ubrany niczego sobie, dziecko zadbane, w siatce zakupy: chleb, mleko, masło, ser żółty. Ja – ubrany niczego sobie, dziecko zadbane, zakupów nie zdążyłem zrobić, bo zaspałem.

On – kreowany na największego barana w szkole. Ja – kolekcjoner świadectw z czerwonym paskiem, pupil nauczycieli, złote dziecko. On miał się stoczyć na samo dno, ja zdobywać szczyty. Spotykamy się po piętnastu latach w tym samym miejscu. W równej odległości od dna, jak od szczytów.

*

Jak to się dzieje, że wyroki ferowane w szkole są tak absurdalnie oderwane od rzeczywistości? Jak to się dzieje, że oceny po kilku latach od wystawienia niewiele więcej znaczą od bąka puszczonego po obfitym obiedzie? Dlaczego system, który ma nas wychować, wyedukować i zrobić z nas ludzi, doprowadzić do matury – czyli sprawić, że dojrzejemy – jest tak ułomny i niesprawiedliwy? Dlaczego nie wykorzystuje naszych umiejętności i możliwości, tylko tłoczy odgórnie ustalone treści na oślep, jak w fabryce uczniów?

Wraca jak bumerang pamiętne floydowe: we don’t need no education. I choć oczywiście trudno się zgodzić bezwarunkowo na tę propozycję, to jednak duży znak zapytania rośnie w głowie, pulsuje i męczy.

Co to wszystko ma znaczyć? Dlaczego okres kształtowania naszych osobowości, szlifowania inteligencji, odkrywania pasji i poznawania siebie spędzamy w towarzystwie uczycieli, ludzi, których spis treści bardziej interesuje niż sama treść, lista obecności niż rzeczywista obecność drugiego człowieka. Jeśli dwoma biegunami jednego wymiaru może być oświata i ściema, to to drugie wyraźnie wzięło górę. I to widać nie tylko w szkole.

Jest coraz lepiej, tylko tego nie widać

„Płace rosną, prywatna konsumpcja jest stabilna, a park samochodowy ma od dawna niższy przeciętny wiek niż w Niemczech. Polska jest nowym wzorowym uczniem Europy” – pisze Die Welt, a za nim Gazeta Wyborcza. Jakoś trudno uwierzyć, żeby nagle kraj germański zaczął zazdrościć krajowi priwiślańskiemu. Czarny Orzeł raczej zwykł na Białego prychać, nawet jeśli biel tego ostatniego była jeszcze bielsza.

Trzeba zgodzić się jednak przynajmniej z pierwszymi dwoma stwierdzeniami. W końcu rokrocznie nasze pensje rosną, a to na skutek obniżenia podatku dochodowego o jeden procent, a to na skutek zmian ustawowych. Na przykład nauczyciele w tym roku dostali podwyżkę w kwocie szcześćdziesięciu złotych polskich. Pewne wątpliwości miałbym w kwestii wieku naszego parku samochodowego, ale zakładam, że Die Welt własnego gniazda nie kala.

Konsumpcja jest stabilna zaś jak konstrukcja Wielkiego Muru Chińskiego. Wystarczy przejść się w weekend do dowolnego centrum handlowego z artykułami gospodarstwa domowego. Ludzie wykupują telewizory, jakby całe życie do sąsiada na seriale musieli chodzić, a teraz chcą się odegrać stucalową plazmą, którą widać nawet trzy bloki dalej.

„Do szczęścia brakuje właściwie tylko jednego – futbolu” pisze Die Welt i wyraża (raczej z grzeczności) nadzieję, że Polacy nie wyprzedzą Niemców na tym polu.

Ech… Tu nas mają. Polska to kraj piłkarsko przeklęty, przynajmniej od czasów sromotnej klęski Piechniczka w 1986 roku w Meksyku. Tu nawet obcokrajowcy (Roger, Obraniak czy wreszcie Beenhakker) zaczynają się rozmieniać na drobne, marudzić, kombinować i więdnąć. A pamiętacie te czasy, kiedy Wisła lała Schalke 04 jakby ojciec pasem przez kolano? To były czasy…

Drodzy przyjaciele, Niemcy. Może nasze pensje rosną w szybszym tempie niż wasze, ale to pogoń fiata pandy za mercedesem SLK. Nawet jeśli temu ostatniemu padł jeden cylinder.

Pytania z historii

Przyjechali. Cały świat, a przynajmniej cała Polska wytężyła wzrok i nastawiła uszy. Sopocianie spluwali na chodnik złorzecząc na jednego z przywódców (a imię jego prawie jak francuskie putain), który śmiał wynająć cały Grand Hotel i zablokować pół miasta. Ostatni turyści z radością wcielili się w świadków ważnego wydarzenia i z podnieceniem liczyli czarne rosyjskie limuzyny sunące po nadmorskim kurorcie.

A oni usiedli pod pomnikiem na Westerplatte na swoich plastikowych krzesełkach i podchodzili do mikrofonu. Mówili. Ponoć ważne rzeczy.

Na lekcjach historii w szkole średniej wpojono mi przekonanie, że o ile niegdyś historia była przekłamywana, interpretowana i zmieniana, to dziś wszyscy uczymy się już tej jedynej słusznej wersji wydarzeń. Że w podręcznikach zawarto prawdę, tę przez duże Pe. Pierwszego września 2009, siedemdziesiąt lat po wybuchu Drugiej i Największej Wojny Światowej, okazało się, że to bujda na resorach. Argumenty, dowody i dokumenty historyczne nadal leżą razem na kupce, w talii kart. A wersja historii zależy od tego, kto akurat rozdaje. Pierwszego września 2009 okazało się, że nie wiadomo, kto rozpętał tę wojnę, ani kto ją de facti wygrał.

Wiadomo tylko, że Obama nie przyjechał. Może bał się pytań z historii?

Kiev Office, Ewa+Czers itd…

Wódka szybko doprowadza młodą krew do wrzenia, jak śpiewał Ryszard T. Tymański i miał rację (o ile moja krew faktycznie jeszcze jest młoda). A musi być, bo pląsom na NieWeselu Ewy i Czersa nie było końca, a stężenie fanek Towarów na parkiecie rosło z godziny na godzinę:) Czas przy wódce płynie wartko. Zdrowie młodej parce.

***

Z drugiej strony – ostatnio niebezpiecznie często padało z ust różnych osób: „to ja jestem największym fanem Towarów”. Dojdzie do tego, że będziemy musieli zrobić na Fejsbuku quiz: jak wielkim fanem Towarów jesteś.

***

Kiev Office odpaliło debiutancką płytę: „Jest taka opcja”. Good job, guys.

Trójmiasto czekało na kogoś takiego jak Goran. Już dawno na scenie alternatywnej nie pojawiła się tak wyrazista i zdecydowana postać. Zdecydowana, by szukać, bo Kiev Office przed nagraniem „Takiej opcji” zmieniał style muzyczne i skład w poszukiwaniu właściwej receptury. Na swym długogrającym debiucie Goran sięga więc po najlepsze wspomnienia polskiej nowej fali, zgłaszając swą kandydaturę na następcę Ciechowskiego czy Janerki.

Kiev Office zapuszcza się w zadymione miasto, biegając od knajpy do knajpy, krzycząc i paląc opony. Pije płyn borygo i pluje na telewizory mrugające w oknach wystawowych. Goran jako jeden z niewielu wokalistów sceny indie ma coś do powiedzenia i operuje własnym językiem. W tekstach pełnych abstrakcyjnych zwrotów akcji czasem puszcza do nas oko, a czasem wściekle atakuje, atakuje, atakuje. Warto posłuchać zarówno Gorana, jak i towarzyszącego mu głosu damskiego.

„Jest taka opcja” to album, na którym popowe piosenki otrzymały brzmienia Joy Division, a zimna fala została przeżeniona archaiczną elektroniką z czasów „Das Model” tudzież przestrzenną partią trąbki. Gdzieś tam pojawiają się echa Placebo, wczesnego Myslovitz, Stone Roses czy The Stooges. Dla Gorana studio nagraniowe bynajmniej nie jest jedynym miejscem, gdzie można nagrywać płyty. Kiev Office lubi na przykład nagrywać perkusję na korytarzu.

Dziesięć piosenek. Jest taka opcja, że się spodobają. Jest taka opcja, że to pierwszy krok w długą podróż. Asfalt gładszy już nie będzie, więc jedź przed siebie.

Best you can is good enough

Anyone can play guitar, a więc każdy może (a nawet powinien) napisać coś o koncercie Radiohead, tym bardziej, gdy na nim był. Koncert roku, koncert dekady, a może nawet koncert milenium, kto wie? Licytować (jak grać na gitarze) może każdy. Na pewno było to najlepszy koncert wieczoru, bowiem supportujący Moderate okazał się mało inspirujący, a potraktowany przez realizatorów mocno po macoszemu (brak świateł, wizualizacji i gorsze nagłośnienie) nie miał szans przebić się do ludności okupującej Park Cytadela. Może więc, panie Yorke, warto by było zadbać o tych, których się klepie po plecach i bierze na support i zapewnić minimum komfortu pracy na scenie? Wszak idee ważniejsze niż komercja. Ale gwiazdą wieczoru był kto inny.

Radiohead. Zawodowcy. Grali bez zawahania, bez oglądania się na siebie – niemal perfekcyjnie odegrali starannie zaaranżowany i wyreżyserowany show składający się z muzyki, świateł i wizualizacji. Yorke, który na nagraniach live wypada dość umiarkowanie, udowodnił, że jest wokalistą co się zowie i bez problemu przebijał się przez ściany gitar i bitów mocnym głosem. Gdzie trzeba – śpiewał lirycznie, zawsze z pełnym zaangażowaniem (który to już raz grali Paranoid Android albo Street Spirit?) i, co najważniejsze, śpiewał czysto. Na wysokości zadania stanął oczywiście Jonny Greenwood, który jest dla zespołu kimś jak Blixa Bargeld (był) dla The Bad Seeds Nicka Cave’a.

Emocje i sceniczny feeling to coś, co stanowi siłę chłopaków z Oksfordu, którzy cały czas się dobrze bawią grając razem piosenki. Trudno jednak mówić o wielkiej spontaniczności na koncercie, którego harmonogram był rozpisany co do nutki. Widać to było przede wszystkim po pracy technicznych, którzy jak mrówki uwijali się na scenie przywożąc i odwożąc Thomowi pianino, żonglując gitarami i podstawiając instrumenty perkusyjne. W takich chwilach zawsze wspominam Cieślaka i Lachowicza z czasów świetności zespołu Ścianka, którzy w locie podejmowali decyzje o tym jaki następny zagrać utwór. Tu takich decyzji nie było, mało tego – sporo z tego co widzieliśmy, znaliśmy doskonale z nagrań na youtube z ostatnich paru lat.

Duży plus za brzmienie. W przeciwieństwie do obsługi przetłoczonych scen festiwalowych, realizatorzy pojedynczych imprez mają dużo więcej czasu na przygotowanie brzmienia. Stuprocentową staranność wykazują także sami muzycy. Nie bez kozery targają ze sobą tuziny gitar i kaskady efektów – jeśli gitara ma brzmieć tak jak na „OK Computer”, to tak właśnie brzmi. Żadnych kompromisów.

Koncert w Poznaniu utwierdził mnie jednak w przekonaniu, że Yorke tkwi w kryzysie kompozytorskim. Utwory z dwóch ostatnich płyt grali wprawdzie z żywiołowością nastolatków, a i nóżka przy nich skakała, to jednak ostatnie wzruszające melodie pochodzą z sesji Kid A/Amnesiac. Takich songów jak „Optimistic”, „Lucky” czy (oczywiście) „Karma Police” w zasadzie próżno szukać na „Hail…” czy „In Rainbows”. Na potwierdzenie moich przypuszczeń, na jednym z numerów szykowanych na nową płytę Yorke grał na perkusji. A po co dwie perkusje, skoro obie grają to samo.

Na koniec – zaskoczenie. Pamiętam doskonale niechęć muzyków do piosenki „Creep”. Pamiętam, jak zarzekali się, że nie będą jej grać na koncertach. Zagrali. Na koniec. Na rozluźnienie. Miły gest dla niedopieszczonych fanów z Polski, których zeszło się, oj zeszło niemało. Gdyby ten koncert odbył się dziesięć lat temu, prawdopodobnie jeszcze bym szlochał ze wzruszenia na murawie Cytadeli. Dzisiaj mogę powiedzieć – jestem usatysfakcjonowany. Widziałem Radiohead. Great gig!