Anyone can play guitar, a więc każdy może (a nawet powinien) napisać coś o koncercie Radiohead, tym bardziej, gdy na nim był. Koncert roku, koncert dekady, a może nawet koncert milenium, kto wie? Licytować (jak grać na gitarze) może każdy. Na pewno było to najlepszy koncert wieczoru, bowiem supportujący Moderate okazał się mało inspirujący, a potraktowany przez realizatorów mocno po macoszemu (brak świateł, wizualizacji i gorsze nagłośnienie) nie miał szans przebić się do ludności okupującej Park Cytadela. Może więc, panie Yorke, warto by było zadbać o tych, których się klepie po plecach i bierze na support i zapewnić minimum komfortu pracy na scenie? Wszak idee ważniejsze niż komercja. Ale gwiazdą wieczoru był kto inny.
Radiohead. Zawodowcy. Grali bez zawahania, bez oglądania się na siebie – niemal perfekcyjnie odegrali starannie zaaranżowany i wyreżyserowany show składający się z muzyki, świateł i wizualizacji. Yorke, który na nagraniach live wypada dość umiarkowanie, udowodnił, że jest wokalistą co się zowie i bez problemu przebijał się przez ściany gitar i bitów mocnym głosem. Gdzie trzeba – śpiewał lirycznie, zawsze z pełnym zaangażowaniem (który to już raz grali Paranoid Android albo Street Spirit?) i, co najważniejsze, śpiewał czysto. Na wysokości zadania stanął oczywiście Jonny Greenwood, który jest dla zespołu kimś jak Blixa Bargeld (był) dla The Bad Seeds Nicka Cave’a.
Emocje i sceniczny feeling to coś, co stanowi siłę chłopaków z Oksfordu, którzy cały czas się dobrze bawią grając razem piosenki. Trudno jednak mówić o wielkiej spontaniczności na koncercie, którego harmonogram był rozpisany co do nutki. Widać to było przede wszystkim po pracy technicznych, którzy jak mrówki uwijali się na scenie przywożąc i odwożąc Thomowi pianino, żonglując gitarami i podstawiając instrumenty perkusyjne. W takich chwilach zawsze wspominam Cieślaka i Lachowicza z czasów świetności zespołu Ścianka, którzy w locie podejmowali decyzje o tym jaki następny zagrać utwór. Tu takich decyzji nie było, mało tego – sporo z tego co widzieliśmy, znaliśmy doskonale z nagrań na youtube z ostatnich paru lat.
Duży plus za brzmienie. W przeciwieństwie do obsługi przetłoczonych scen festiwalowych, realizatorzy pojedynczych imprez mają dużo więcej czasu na przygotowanie brzmienia. Stuprocentową staranność wykazują także sami muzycy. Nie bez kozery targają ze sobą tuziny gitar i kaskady efektów – jeśli gitara ma brzmieć tak jak na „OK Computer”, to tak właśnie brzmi. Żadnych kompromisów.
Koncert w Poznaniu utwierdził mnie jednak w przekonaniu, że Yorke tkwi w kryzysie kompozytorskim. Utwory z dwóch ostatnich płyt grali wprawdzie z żywiołowością nastolatków, a i nóżka przy nich skakała, to jednak ostatnie wzruszające melodie pochodzą z sesji Kid A/Amnesiac. Takich songów jak „Optimistic”, „Lucky” czy (oczywiście) „Karma Police” w zasadzie próżno szukać na „Hail…” czy „In Rainbows”. Na potwierdzenie moich przypuszczeń, na jednym z numerów szykowanych na nową płytę Yorke grał na perkusji. A po co dwie perkusje, skoro obie grają to samo.
Na koniec – zaskoczenie. Pamiętam doskonale niechęć muzyków do piosenki „Creep”. Pamiętam, jak zarzekali się, że nie będą jej grać na koncertach. Zagrali. Na koniec. Na rozluźnienie. Miły gest dla niedopieszczonych fanów z Polski, których zeszło się, oj zeszło niemało. Gdyby ten koncert odbył się dziesięć lat temu, prawdopodobnie jeszcze bym szlochał ze wzruszenia na murawie Cytadeli. Dzisiaj mogę powiedzieć – jestem usatysfakcjonowany. Widziałem Radiohead. Great gig!