Otwieracz Festiwal 2010

Na początku miało być Sunday Tracks w wersji solo piano (oczywiście solo tylko na scenie, bo za konsoletą Karol Schwarz jako live electronics/dub master). Skończyło się na czymś co nazywało się Borys Kossakowski, ale powinno się nazywać Borys Kossakowski Sun Day Arkestra. Niedzielnymi muzykantami byli: Jacek Stromski – perkusjonalia (ex Apteka, Kury, Miłość), Jakub Noga – sitar (m.in. Śladami Gagarina) i Borys Kossakowski (organy, saksofon). Niedzielne wizualizacje skręcił i zmontował Sylwester DonKey Shot Gaushka.

Improwizowany set na temat Norwegian Wood zespołu The Beatles zaczynaliśmy, gdy Fatboy Slim kończył swą manieczkową orgię. Jeden z technicznych widział (pono), jak jeden z fanów się literalnie zesrał przed sceną. Taka muza leciała.

Mając w świadomości (i w uszach) wszędobylskie basy Fatboya, nie mieliśmy złudzeń, że gramy gdzieś na kresach, mimochodem, za ścianą głównego nurtu festiwalu. Na szczęście równo o drugiej (bo rozpoczęliśmy z zegarkiem w ręku) ucichła muzyka zarówno na głównej scenie, jak i na stanowisku Tic Taca i przeszkadzał nam tylko Marlboro Red Tent. Mieliśmy tedy więcej szczęścia niż np. Bester Quartet, który grał przy akompaniamencie co najmniej 3 równie niezależnych, co nieplanowanych artystów. Jak mówił Jarek Bester: słuchajcie, gdyby nie te dwie kalorie, to by naprawdę było miło.

Festiwal Open’er przechodzi przemianę podobną do telewizji MTV. Coraz mniej chodzi o muzykę, coraz więcej o to co dookoła. O co dokładnie? Nie wiem. W sobotę o godzinie 23.00 wracałem do domu (odstraszony przez dwie kalorie, w połowie występu Bester Quartet). Pod wszystkimi scenami skakało pewnie z czterdzieści tysięcy ludzi, ale kolejne piętnaście – rozrzucone po całym obszarze (od gastronomii po pole namiotowe) bynajmniej nie wydawało się być zainteresowane jakimkolwiek występem. Jeśli już to konsumpcją. Ciekawe co by było, gdyby w kufle lali normalne piwo (ponoć na festiwale browary przygotowują specjalne, niskowoltażowe odmiany swych trunków). Z drugiej strony – widziałem prawdziwe łzy wzruszenia w oczach fanów Pearl Jam. Słyszałem o tłumach na Jacaszku. Byli więc też ludzie, którym chodzi o muzykę.

Nie da się ukryć, że HOF to największy i najbardziej spektakularny fest w Polsce i choć trudno mówić o jakiejkolwiek spójności programu muzycznego, to raz w życiu trzeba tam pojechać, a i wystąpić nie zaszkodzi(ło).

Music Makes The People Come Together

P.S. „Słabe foto z mocnego seciku” za: Magazyn Soap Punk

Wszystkiego najlepszego, Świostaki!

W tym roku „Świostownia” świętować będzie 3 rok obecności we Wszechświecie pod hasłem D’n’B birthday party! Oznacza to, że pragniemy zaprosić do wspólnego świętowania nie tylko, jak w zeszłych latach, fanów muzyki „żywej” ale także elektronicznej. W związku z tym zaprogramowaliśmy kilka atrakcji które mamy nadzieję nie pozwolą Wam ani nam przebrnąć przez imprezę nienasyconym.

!!! Zgodnie z urodzinową tradycją bez koncertu się nie obejdzie!!!

3 świeczki ze świostowego tortu zdmuchnie trójmiejski bojsbend POPSYSZE , który wraz z zaproszonymi gośćmi ma zamiar zmienić swoje na co dzień mocno rock’n’rollowe samopoczucie w bliższej konwencji tegorocznych urodzin.. Na ile drum’n’bassowe? Zobaczymy.. Co jest pewne – dynamicznego i ciekawego muzykowania nie zabraknie ani melomanom ani rządnym po prostu dobrej zabawy !!!
http://www.myspace.com/popsysze

Za drugą część urodzinowej imprezy częściowo odpowiedzialny będzie dj Cris Mouton . Na co dzień poruszający się w nieznanych, tajemniczych i głębokich zakamarkach elektronicznej przestrzeni, świostowy parkiet rozpali mocą wygrzebanych z szaf, oldschoolowych, drum’n’basowych oraz junglowych winyli – rarytasów które zagorzali fani tego gatunku pamiętają jeszcze z „tamtych” imprez…
www.myspace.com/crismouton

Podczas trwania D’n’B birthday party będzie można doznać także innych od muzycznych emocji. Swą obecnością zaszczyci nas ekspozycja fotografii autorstwa Aleksandry Neumann & Aleksandry Bober, które zaprezentują kilka galerii tematycznych…
Sami z niecierpliwością zacieramy łapki na tę urodzinową okoliczność!!!

Całość odbędzie się 5 czerwca b.r. , tradycyjnie już, w gdyńskim klubie muzycznym Ucho , przy ulicy św. Piotra 2. Wejście na zaproszenia lub symboliczne 5 złotych.
http://www.ucho.com.pl/index/page/36

Serdecznie zapraszamy.
Świostaki 😀

I wieczorami lampa już nie świeci

Śmierć jak kromka chleba. Śmierć jak początek i koniec. Czego koniec, wiadomo aż nadto; czego początek, równie „nadto” nie wiadomo. Oczekiwana i spodziewana, ale nagła: zaskakująca i rozczarowująca. Tak, po śmierci Babci poczułem się rozczarowany. Że to już, tak szybko. Że się nie zdążyło powiedzieć tego, zrobić tamtego. Że prawnuczka nie poznała prababci, tak jak jedno i drugie na to zasługiwało. Że zapach makowca nie opanuje pewnej werandy w Słupsku, przy ulicy Partyzantów.

I wieczorami lampa już nie świeci. (…) Coś sie tu nie zaczyna w swojej zwykłej porze. Coś się tu nie odbywa jak powinno. Ktoś tutaj był i był, a potem nagle zniknął i uporczywie go nie ma.

Ziemia się nie zatrzymała nawet na ułamek sekundy. Gdyby miała się zatrzymywać przy każdej śmierci, dzień i noc nie następowałyby po sobie. Strzyża koło mojego domu nadal płynie, tak samo jak płynęła wcześniej. Autobusy kursują według niezmienionego rozkład jazdy.

Bierze się oddech, wypuszcza powietrze. Nic. Wszystko tak samo. Tylko tyle, że jeszcze jeden adres kolejnego cmentarza należy dopisać do listy odwiedzanych na przełomie października i listopada.

Życzyłaś sobie, byśmy nie rozpaczali po Tobie. Nie rozpaczamy. Ale smutno nam.

Wesele

Reaktancja to naturalny mechanizm drzemiący w zwojach mózgowych człowieka, który nakazuje mu sprzeciwiać się. Jeśli tylko ktoś wystarczająco namolnie namawia nas do czegoś, bywa że osiąga skutek wręcz przeciwny. Przejechał się na reaktancji niejeden dyktator i zamordysta. Reaktancja sprawia, że upadają nie tylko rządy, ale także mody – bo gdy trend zaczyna być wszechogarniający, człowiek syczy: basta!

Miałem okazję zetknąć się z tym przemiłym przymusem to wetowania (w odróżnieniu od fetowania) uczestnicząc w pewnym od dawna zapowiadanym weselu. Planowana z ponadrocznym wyprzedzeniem impreza i ceremonia puchła w oczach i uszach jak bąbel po ukąszeniu szerszenia. Wesele musiało być wyjątkowe, najlepsze i najbardziej wzruszające (czyli takie jak zawsze).

Wiedząc o tym aż nadto dobrze, jeszcze w domu zacząłem się buntować. Mój mózg do tego stopnia wyparł informację o zbliżającej się celebrze, że zapomniałem odebrać garnituru z pralni chemicznej. Koniec końców „występowałem” w pożyczonym.

Wesele to pułapka totalitarnego poczucia powinności, wnyki tradycji, stal więzów rodzinnych. Wesele jest po to, żeby się na nim weselić. Nie można być smutnym, być nie w sosie lub nie w humorze. To wesele, najważniejszy dzień w życiu, więc musi być co najmniej pogodnie, jeśli już nie ekstatycznie i cudownie.

I fakt: większość, ba, znakomita większość gości, mało tego, wszyscy prócz mnie bawią się setnie i weselą się do oporu, do cna, do wyczerpania całego znaczenia tego wyrazu. I im bardziej jest im rubasznie, wesołkowato, im bardziej pijani i rozhukani są chłopcy, im bardziej maślane oczy i opuszczone dekolty mają dziewczyny – tym smutniej jest mi i tym bardziej ponuro.

Jedzenie przepyszne? Depresja. Wódka dobrze zmrożona? Dramat. Tort – niebo w gębie? Masakra. Jedynie zespół ratuje przed powodzią słodyczy, bo gra wiejskie przytupy, ale w zasadzie znów: nikomu (prócz mnie) to bynajmniej (w całej sile tego słowa) nie przeszkadza. Mogliby grać ecie pecie na parapecie, i tak zabawa byłaby przednia.

Toż to lager, koncentracyjny obóz szczęścia i miłości. To amerykański przepych (był nawet chór gospel) i oko Wielkiego Brata doglądające, czy aby na pewno odpowiednio uroczyście świętujesz ten wielki dzień. W końcu nie po to zapłacono za twój wikt i opierunek, żebyś podpierał ściany. Dlatego każde miejsce jest podpisane, by w każdej chwili jednym spojrzeniem sprawdzić kogo brakuje. Kto zwiał do wyra.

A mi włos na głowie się jeży i pazury wbijają się w tapicerkę krzeseł. Nie pójdę tańczyć, nie pójdę się weselić, bo nie i koniec. Za dużo tego szczęścia w jednym pomieszczeniu. Ktoś musi bilansować stosunek szczęścia do nieszczęścia.

The Internationals

Karol Schwarz und seine All Stars sind keine Band – sie sind ein materialisierter Trip. Tak się zaczyna zapowiedź koncertu KSAS w lipskiej galerii D21. Parszywa znajomość języka nie pozwala mi ogarnąć całego tekstu, ale wygląda na to, że nie jesteśmy zespołem sensu stricte, ale jakimś materialistycznym tripem. Niech i tak będzie. Ważne, że nas chcą za granicą.

Wprowadzając w czyn polecenie Tymona, aby walczyć post-kolonizatorskimi zapędami kulturalnymi Anglo-Saksonów, jedziemy do Niemiec sprzedawać sąsiadom nasz rdzennie polski stuff. Nie bez kozery koledzy recenzenci podkreślali oryginalność naszej muzyki, chwaląc że nasz post-rock nie zrzyna z Tortoise, a nasz shoegaze nie kseruje Spiritualized. To nasz swojski postbigbit, nasz kaszebści szugejz. Dlatego nas chcą.

Miałem przyjemność grać niegdyś w jednym zespole z basistą o pseudonimie Pośka, któren to muzykant jedno miał w życiu marzenie: aby ruszyć w trasę. Mówił: zaliczam tournee i kończę z graniem. W graniu muzyki interesuje mnie tylko amerykański mit: Hit the road (Jack).

Nie wiem, czy Pośka skończył grać po holenderskim tournee zespołu Debesters, w którym szarpał cztery struny. Zastanawiam się też, czy to przypadkiem nie jest doskonały moment, aby w glorii i chwale zakończyć przygodę z Karol Schwarz All Stars. W końcu trzeba wiedzieć, kiedy ze sceny zejść, niepokonanym. Zobaczymy, co przyniesie droga.

Ruszamy w czwartek. Cel numer jeden: kebab w Berlinie. Bo w muzyce najważniejsze jest życie. A w życiu – muzyka.

untitled

Dear Borys,

I thought of you immediately after hearing of the plane crash in Russia. What a horrible tragedy… your president, his wife and so many other of your leaders and officials gone all at once. Your entire country must be in deep shock.

I just wanted to extend heartfelt sympathies to you and yours from the US.
My time spent in Poland singing with The Bad Plus continues to be one of my favorite memories of our entire European tour. I was so enchanted with the countryside, the warmth of your people and the great love of the arts. I am so sad to hear of Poland’s grave national loss. I’ll be following the news closely in the coming weeks.

Best to you,

Wendy Lewis

Nasiono All Stars – Europejski Poeta Wolności

Nas było dziewięciu, nie zawsze wspaniałych:

Piotr Czerski (wokal)

Sławek Draczyński (bas)

Jarek Marciszewski (gitara, wokal, djembe)

Goran (gitara, bas)

Michał Piotrowski (wokal, theremin)

Karol Schwarz (dubmaster, generator)

Kuba Świątek (perkusja, wokal)

Tomek Żukowski (perkusja, djembe)

Borys Kossakowski (wokal, klawisze, saksofon, automat perkusyjny, dyrygent)

Ich było ośmiu, nie zawsze wspaniałych:

Uładzimier Arłoŭ – Białoruś

Primož Čučnik – Słowenia

Emmanuel Hocquard – Francja

Marija Knežević – Serbia

Birgitta Lillpers – Szwecja

Andrzej Mandalian – Polska

Ivan Štrpka – Słowacja

Andros Zemenidis – Cypr

My to Nasiono All Stars. Oni – nominowani do nagrody Europejski Poeta Wolności. Zaprezentowaliśmy ich wiersze w postaci melancholijnych (a jakże) melo-recytacji, aby przybliżyć twórczość poetycką tym, którzy nie mieli czasu, żeby zmierzyć się z tomikami (za to niecierpliwie przebierali nogami w nadziei na darmowy pochlaj i wyżerkę).

Nie wiemy, czy się nominowanym podobało. Oni też nie do końca wiedzą, bowiem kilku z nich nie zaszczyciło gali swoją obecnością. Na całe szczęście był na miejscu nagrodzony – Uładzimier Arłoŭ, czyli Włodzimierz Arłow. Miło było także utonąć w uściskach wesołego Androsa Zemenidisa, syna Polki, a także zamienić kilka słów po polsku i napić się (polskiego) piwa. Tylko Zemenidis zaszczycił NAS dobrym słowem i chęcią uściśnięcia dłoni.

To było duże przedsięwzięcie. Chwile totalnego hałasu i chwile absolutnej ciszy. Poetycka batalia z siłami chaosu. Konieczność zmierzenia się z oporem materii poetyckiej, ludzkiej, muzycznej, organizacyjnej. Reżyserkami, menedżerkami, producentkami.

Są ponoć w planach płyty CD, DVD i, kto wie, może nawet Blu-Ray. Kto wie?

Za szybko jeszcze na podsumowania. Jeszcze się kręci w głowie po ostatnim obrocie sceny w migocie stroboskopów. Zanim nadejdą dźwięki i ruchome obrazki, na razie zamrożone na twardych dyskach – oto kilka zdjęć z koncertu.

W bojowym nastroju


Bojowy nastrój i chęć walki o sprawiedliwość rzadko przynoszą dobre rezultaty. Pierwszy z reguły kończy się śliwą pod okiem, drugi zaś jeszcze gorzej. A jednak czasem coś człowieka podkusi, że zakasze rękawki, ujmie kopię w prawicę i jużci na wiatraki.

Ostatnio donkiszotyzm dopadł mnie na parkingu pod Castoramą, gdzie długo szukałem miejsca parkingowego wśród morza aut. Nic nie wpienia za kółkiem bardziej, niż widok cwaniaczków wpychających się, gdzie się da, wyprzedzających na trzeciego i parkujących na dwóch miejscach na skos. Bojowy nastrój mode on.

A już najbardziej wyprowadzają z równowagi dobrze postawieni panowie stawiający swe drogie auta na miejscach dla niepełnosprawnych. Właśnie taki napatoczył mi się pod kopię, więc długo nie namyślając się spiąłem konia ostrogami i ruszyłem nań z opuszczoną przyłbicą. Krótko ścięty, szpakowaty, w drogiej trekingowej kurtce wysiadł z auta jakby nigdy nic i ruszył w stronę bagażnika.

– Czy wie pan, że to jest miejsce dla inwalidów? – zapytałem groźnie szykując się na ostrą wymianę zdań.
– Wiem – odrzekł beznamiętnie. Po czym otworzył bagażnik i wyjął z niego wózek dla swej niepełnosprawnej córki.

Powietrze pod ciśnieniem, które czekało tylko, by wprawić w ruch maszynę śmierci, wpadło w zaklęty wir zakłopotania. Wessało słowa i myśli. Otworzyłem gębę i milczałem próbując w panice ułożyć jakiekolwiek sensowne zdanie.

– Bo…, ja…, wie pan… Przepraszam.

Facet kiwnął głową i zaczął rozkładać wózek. Oddaliłem się czym prędzej próbując wytłumaczyć sobie, że przecież walczyłem w dobrej sprawie, a tamten musiał to zrozumieć i mi wybaczyć. A jednak czułem się źle.

Zima z Lee

Krew tężeje. Smarowidła w stawach gęstnieją, trudno się poruszać. Ciało skrępowane setką swetrów, podkoszulek, kilometrem kalesona per noga. Plecy bolą od targania opału z piwnicy. Zima, zima, mróz za mordę trzyma.

W takich oto okolicznościach przyrody przesłała mi swoje nowe dzieło Brenda Lee DVD. Dzieło obłąkane i zimne, przypominające mi „Post” pani Bjork. „First I Love” ma na imię ta płyta.

Dziecięce podkłady przypominają trochę dada-zabawy Cocorosie. Piosenki odrealnione, zepsute, jakby w trakcie ich produkcji układy scalone same dołożyły trzy grosze bez wiedzy Lee. I, niewykluczone, znając Brendę, tak właśnie mogło być.

Płytę należy pobierać stąd: http://birdsong.co.il/. W trakcie słuchania zapomina się o temperaturze do – 20 w skali Celsjusza. Skutki uboczne: przypominać się mogą rzeczy, o których lepiej nie pamiętać.

***

P.S. Zapraszam do foto.

Metropolia is good enough

Zaczęło się od porannego sms’a od Karola Schwarza: kup Dziennik Bałtycki! (powód widać powyżej). To tyle gwoli samouwielbienia.

I dalej: Porcys opublikował rekapitulację roku 2009. Wśród wymienionych tytułów krajowych znalazło się Rozewie i Sunday Tracks. O Rozewiu KSAS napisali, całkiem słusznie: Nie słuchajcie tego przy swoich żonach, dziewczynach, kochankach, bo was rzucą biorąc za obłąkanych. O Sunday Tracks zaś: Wyjaśnijmy też sobie – Sunday Tracks to śliczny, delikatny muzyczny szkic tytułowej niedzieli, a nie żadne tam schwarzowe szaleństwa. Oba podsumowania wyszły spod pióra Łukasza Halickiego.

W podsumowaniu można znaleźć także najnowsze dzieło Transistorsów Tymona Tymańskiego z peanem na cześć piosenki Pete Best was good enough, którą szybko ściągnąłem z netu i wysłuchałem uważnie. Czy jest to, jak chce Jan Błaszczak, jedna z najlepszych piosenek polskich A.D. 2009? Śmiem wątpić. Angielskie, tytułowe good enough pasuje daleko lepiej.

Równolegle w trzech trójmiejskich klubach (Sfinksie, Parlamencie i Uchu) odbył się fest pod hasłem Metropolia jest Okey (co z kolei jest fanfarą na cześć Larry’ego Okey Ugwu, szefa Nadbałtyckiego Centrum Kultury). Można było się zastanawiać, czy metropolia rzeczywiście jest okey, okay czy po prostu OK. Można było kręcić głową nad szalonym pomysłem skoncentrowania kilkunastu zespołów w jeden wieczór. Tak, to była scena koncentracyjna. To był festiwal koncentracyjny. Musik macht frei!

Patrząc na nieprzebrane tłumy kłębiące się po wnętrzach Parlamentu (nie inaczej było w innych klubach, ponoć przez Ucho przecisnął się tysiącosobowy wielbłąd), Szymon Albrzykowski skonkludował zaciągając się papierosem: może ta metropolia faktycznie jest ok?

Dwie rzeczy wydają się oczywiste. Po pierwsze: ludzie chcą słuchać koncertów. Bardzo chcą. Po drugie: ludzie nie chcą płacić za muzykę. Bardzo nie chcą.

Konkludując: Metropolia is good enough. Mogłoby być lepiej, ale nie można narzekać.

***

Zupełnie nie a propos i zupełnie nieodkrywczo: nic nowego pod słońcem. Sunday Tracks zostało już nagrane przez niejakiego Jonathana Pelhama. Płyta ukazała się nakładem labelu WEFT i można przeczytać o niej: This collection of Sunday Tracks brings together the best of his chilled tunes, yet maintains the interest and intensity of purpose of his breakcore material. I hope you love it as much as I do.

Można też zupełnie za darmo ściągnąć tutaj.