Reaktancja to naturalny mechanizm drzemiący w zwojach mózgowych człowieka, który nakazuje mu sprzeciwiać się. Jeśli tylko ktoś wystarczająco namolnie namawia nas do czegoś, bywa że osiąga skutek wręcz przeciwny. Przejechał się na reaktancji niejeden dyktator i zamordysta. Reaktancja sprawia, że upadają nie tylko rządy, ale także mody – bo gdy trend zaczyna być wszechogarniający, człowiek syczy: basta!
Miałem okazję zetknąć się z tym przemiłym przymusem to wetowania (w odróżnieniu od fetowania) uczestnicząc w pewnym od dawna zapowiadanym weselu. Planowana z ponadrocznym wyprzedzeniem impreza i ceremonia puchła w oczach i uszach jak bąbel po ukąszeniu szerszenia. Wesele musiało być wyjątkowe, najlepsze i najbardziej wzruszające (czyli takie jak zawsze).
Wiedząc o tym aż nadto dobrze, jeszcze w domu zacząłem się buntować. Mój mózg do tego stopnia wyparł informację o zbliżającej się celebrze, że zapomniałem odebrać garnituru z pralni chemicznej. Koniec końców „występowałem” w pożyczonym.
Wesele to pułapka totalitarnego poczucia powinności, wnyki tradycji, stal więzów rodzinnych. Wesele jest po to, żeby się na nim weselić. Nie można być smutnym, być nie w sosie lub nie w humorze. To wesele, najważniejszy dzień w życiu, więc musi być co najmniej pogodnie, jeśli już nie ekstatycznie i cudownie.
I fakt: większość, ba, znakomita większość gości, mało tego, wszyscy prócz mnie bawią się setnie i weselą się do oporu, do cna, do wyczerpania całego znaczenia tego wyrazu. I im bardziej jest im rubasznie, wesołkowato, im bardziej pijani i rozhukani są chłopcy, im bardziej maślane oczy i opuszczone dekolty mają dziewczyny – tym smutniej jest mi i tym bardziej ponuro.
Jedzenie przepyszne? Depresja. Wódka dobrze zmrożona? Dramat. Tort – niebo w gębie? Masakra. Jedynie zespół ratuje przed powodzią słodyczy, bo gra wiejskie przytupy, ale w zasadzie znów: nikomu (prócz mnie) to bynajmniej (w całej sile tego słowa) nie przeszkadza. Mogliby grać ecie pecie na parapecie, i tak zabawa byłaby przednia.
Toż to lager, koncentracyjny obóz szczęścia i miłości. To amerykański przepych (był nawet chór gospel) i oko Wielkiego Brata doglądające, czy aby na pewno odpowiednio uroczyście świętujesz ten wielki dzień. W końcu nie po to zapłacono za twój wikt i opierunek, żebyś podpierał ściany. Dlatego każde miejsce jest podpisane, by w każdej chwili jednym spojrzeniem sprawdzić kogo brakuje. Kto zwiał do wyra.
A mi włos na głowie się jeży i pazury wbijają się w tapicerkę krzeseł. Nie pójdę tańczyć, nie pójdę się weselić, bo nie i koniec. Za dużo tego szczęścia w jednym pomieszczeniu. Ktoś musi bilansować stosunek szczęścia do nieszczęścia.