Tak to się jakoś składa, że łatwiej się pisze krótkie, twitterowe posty, niż zgrabne, dłuższe wypowiedzi. Łatwiej się też czyta. Szybciej. Takie haiku.
Zespół Trupa Trupa, jak donosi lider, Grzegorz Kwiatkowski, wlecze za sobą po scenach instrument Farfisa Jacqueline De Luxe mit solo. Instrumentów włoskiej firmy używali między innymi Spiritualized, Tom Waits czy Stereolab.
Komentarze pod artykułami na internetowych portalach to, jak mawia Piotr C., walka w klatkach. Wszystkie chwyty dozwolone, a krew sika wokoło z rozciętych łuków brwiowych i warg. Lżyj mnie, frustracie.
Robota, głupota. Picie to życie. Finlandia Cranberry 0,7 l to miły gest ze strony pracodawcy. Zwłaszcza ostatniego dnia roku.
Nową płytę nagrywa też zespół Popsysze, ale nie zarejestrował tego wiekopomnego faktu za pomocą kamery wideo.
Zespół Towary Zastępcze nie został zaproszony na Wielką Orkiestrę Ś.P. Czyżbyśmy byli zbyt smutni?
Odnalazł się zagubiony przeze mnie w klubie Parlament stroik Korga. Cuda się zdarzają. Szacun, Jędrek. (Nie mówmy: hop, jeszcze go nie odebrałem z portierni).
Przed koncertem Sunday Arkestra, zespół montuje się na scenie. Jarek pyta technicznego: Gdzie w tym piecu jest przester? – Nie wiem.
Gdzie jest monitorowiec? Nie widać – nad jego stanowiskiem zamontowano reflektory, które świecą mi prosto w oczy. Nawet nie wiem, czy on tam stoi.
Bałagan. Festiwal jest spotkaniem towarzyskim, nie – muzycznym. Nie ważne co, ważne, że w dobrym towarzystwie.
Akustycy nie dostali riderów. NCK je skrupulatnie zbierał, tylko nie wiadomo po co. W związku z tym Sunday Arkestra zagrała jako kwartet, nie kwintet. Karol nie mógł się wpiąć do konsolety, albowiem wszystkie wejścia i wyjścia były skomutowane. Cokolwiek by to znaczyło.
Poprawka. Michał z Ucha w niedzielę dostał ridery. Pech chciał, że były to ridery na wtorek.
Filip Gałązka zdaniem wielu nie nadaje się na konferansjera. Filip to zacny gość, świetny bębniarz, ale zamiast porządkować rzeczywistość koncertową, wprowadzał jeszcze więcej chaosu.
Nie wiem sam, dlaczego, ale lubię ten festiwal mimo wszystko. I mimo wszystko nie mogę się doczekać udoskonalenia formuły.
Podobał mi się „kapelusz” Arszyna.
Szacunek za zapał dla Trupy Trupa, która specjalnie na te piętnaście minut grania przytargała gigantyczny instrument klawiszowy bliżej nie znanej mi marki.
Warto być na MJOK od początku. Najmocniejszym punktem poniedziałku był (ponoć, bo nie widziałem) Zespół Cieśni i Tańca. Dobrze zabrzmiała także Ikenga. W niedzielę Karola zachwycił zaś Navigatorgong.
Żuczek to małpa złośliwa. Nie dostanie kasy za granie. Tu warto podkreślić, że pod względem formalno-finansowym Parlament wywiązał się ze swoich obowiązków na piątkę.
P.S. Autorem zdjęć jest Łukasz Unterschuetz.
P.P.S. Sunday Arkestra zagrała 28.12.2010 w Parlamencie w składzie: Borys Kossakowski – saksofon, laptop, Jarek Marciszewski – gitara, Żuczek – perkusja, Stefan – bas, Karol Schwarz – baczne oko. Zespół zaprezentował jeden utwór pod tytułem Jarmułła autorstwa Borysa.
Festiwal to takie zwierzę, które potrzebuje czasu. Musi nabrać należytej wagi, wyglądu, ogłady, by inni podchodzili doń z respektem. To się nie dzieje ot, tak. Miałem przyjemność współtworzyć pięć edycji festiwalu Jazz Jantar. W tym roku poczułem, że wreszcie zacząłem robić to tak, jak się powinno. Zacząłem robić Festiwal z prawdziwego zdarzenia.
Także w tym roku zostałem zmuszony do opuszczenia Klubu Żak. Nie jestem sam. W ostatnich latach z Żakiem pożegnali się inni, odpowiedzialni m.in. za program Gdańskiej Korporacji Tańca, Jazz Jantaru, cyklicznych koncertów, galerii czy imprez DJ-skich: Leszek Bzdyl, Romek Puchowski, Przemek Gulda, Kuba Norek, Basia Świąder, Ania Włodarska i Grażyna Tomaszewska (kolejność przypadkowa). Z tego co wiem nikt prócz Kasi Pastuszak i mnie nie pracował w nowym Żaku na stanowisku pracownika programowego dłużej niż 4 lata. Kasia nadal trwa na posterunku i pewnie pobije mój rekord.
Poświęciłem Jazz Jantarowi dużo serca i czasu. Włożyłem dużo pracy, by rozwinął się i nabrał sensownych kształtów. Nie ukrywam, kopniaka dała nam kandydatura Gdańska do miana Europejskiej Stolicy Kultury 2016 i związane z nią zwiększone dotacje. Życzę sobie, by w 2016 roku Jazz Jantar był najważniejszym festiwalem jazzowym w Polsce.
Ale teraz jestem po drugiej stronie barykady i mogę tylko obserwować.
Dworzec kolejowy. Na ścianach wiszą defibratory w szklanych pojemnikach typu: w razie potrzeby zbij szybkę.
*
Dworzec kolejowy. Przy wyjściu znajduje się automat, który drukuje na żądanie kolorową mapkę centrum z zaznaczoną drogą: jak dotrzeć do miejsca, które cię interesuje. Za darmo.
*
Red Light District. Dziewczyny w bikini oświetlone ultrafioletem. Fifty euro: twenty minutes, suck and fuck. Peep show: 2 euro = 1 minute. Live Porn Theatre = 30 euro.
*
Skunk 1 g = 12 euro.
*
Zespół grający międzynarodowe trasy koncertowe może liczyć na dotacje tzw. długoterminowe, przyznawane na trzy lata, w wysokości nawet 150 tys. euro rocznie.
*
Grupy narodowe zamieszkujące Surinam, to rdzenni Indianie, potomkowie afrykańskich niewolników, potomkowie afrykańskich uciekinierów, Hindusi, imigranci z Jawy oraz Chińczycy. Trzy ostatnie nacje przybyły, by zastąpić afrykańskich niewolników, którzy nie chcieli dłużej zbierać trzciny cukrowej ani kauczuku. Nawet za pieniądze.
Teraz wszyscy przybywają do Holandii w poszukiwaniu lepszego życia.
*
Szatnia w klubie muzycznym to po prostu wieszak, na którym wieszasz swoją kurtkę. Nie ma szatniarzy, numerków, opłat. Jest zaufanie.
*
Szklanka piwa w restauracji ma objętość 250 ml. Skandal.
*
W holenderskich pociągach w trakcie jazdy jest ciszej, podczas postoju w polskich.
*
Architektura. Jeden z najważniejszych holenderskich klubów jazzowych, Bimhuis, ma salę koncertową na ok. 150 miejsc. Mieści się zaś w budynku, w którym mogło by znaleźć schronienie z 5000 osób. Z czego dwie trzecie na gigantycznym holu i klatce schodowej.
Salę koncertową umieszczono na zabudowanym „balkonie” wystającym z budynku nad ulicą.
Długo oczekiwany, wypatrywany i wytęskniony światło dzienne ujrzał album efemerycznej formacji Nasiono All Stars (muzycy po koncercie ostatecznie się znienawidzili i postanowili więcej ze sobą nie rozmawiać). Zawiera dziesięć kompozycji (w tym intro i outro) nagranych na gali finałowej festiwalu Europejski Poeta Wolności 2010.
Nie kryjemy radości, prace nad materiałem były żmudne i kosztowały niejedną zarwaną noc, i gdyby zaowocowały li tylko jednym występem dla specjalnie posortowanej publiczności (wstęp na galę tylko na zaproszenia), w naszych żołądkach z pewnością pozostałoby uczucie niedosytu.
A tak – syciśmy, choć czasu na miks płyty było zdecydowanie za mało; Karol Schwarz zdecydowanie preferuje ekstensywny styl pracy i lubi dać nagraniom poleżeć, dojrzeć, a uszom swym odsapnąć. Tym razem pracował niczym sprinter, na bieżąco się komunikując z moją skromną osobą w roli jeszcze skromniejszego eksperta wożącego ze sobą po całym świecie wielkie słuchawki Sennheisera (ok, może nie po całym świecie, ale na trasie Girona-Vic-Barcelona-Vic-Girona) i oceniającego wstępne wersje miksów.
Okładka wydawnictwa jest owocem wspólnej pracy (współpracy) Magdy Danaj i Oziego (Szelest Spadających Papierków).
Nasiono All Stars czeka na solidne propozycje ze strony festiwali, rozbudowany do nonetu projekt jest niestety kosztowny (stąd wymóg solidności) i byle oferty nie przyjmie – zwłaszcza, że sowite honorarium musi złagodzić niesnaski i nieporozumienia narosły na glebie wspólnego muzykowania.
W projekcie udział wzięli:
Piotr Czerski – wokal, wybór tekstów,
Sławek Draczyński – bas
Jarek Marciszewski – gitara, wokal, djembe,
Michał 'Goran’ Miegoń – gitara,
Michał Piotrowski – wokal, theremin, wybór tekstów,
Karol Schwarz – generator, live-dub,
Kuba Świątek – perkusja, perkusjonalia, wokal,
Tomasz Żukowski – perkusja, darbuka,
oraz
Borys Kossakowski – klawisze, saksofon, wokal, dyrekcja muzyczna.
Wydawcą płyty jest Fundacja Projekt:Kultura.
Premiera albumu miała miejsce 28 października.
Dzień później ogłoszono ośmiu finalistów festiwalu Europejski Poeta Wolności 2012.
Lepiej późno, niż wcale. Choć Na Zachód Tour Towarów Zastępczych zakończyło się tak dawno, że już nikt, nawet karta pamięci aparatu fotograficznego nie pamięta co, po co, ani właściwie dlaczego nas wywiało nad Łabę, to jednak ostało się kilka strzępów pamięci, kilka tajemniczych, nieostrych zdjęć, z których można zdefragmentować jakieś wspomnienia.
Koncert pierwszy odbył się w Santa Fe Burito w gdańskim Jelitkowie, nieopodal legendarnej mekki Ślązaków i amatorów tańca pod gołym niebem Restauracji Parkowa. Mimo ziąbu i przejmującego wiatru znad morza, przewidując obecność hord fanów, których z pewnością nie pomieściłoby drobne Santa Fe, zdecydowaliśmy się na występ pod niebem może nie gołym, ale odzianym skromnie: tylko w parasole ogrodowe.
Fani dopisali, a i zespół nie zawiódł. Ratując się grzanym piwem, herbatą z prądem i krupnikiem wszyscy dotrwali do końca z uśmiechami na facjatach.
Następnego dnia, skoro świt, zespół uzupełniony o niezawodnego inżyniera Karola Schwarza zebrał się pod salą prób na ulicy Sobieskiego, by spakować się do granatowego mercedesa sprintera i jak to mówią za Kanałem La Manche to hit the road.
Z trasy koncertowej najlepsze jest bycie na trasie. Zapuściliśmy wąsy, a celem naszym było dać świadectwo Polaka zaściankowego, nieświeżego, niemodnego. Wieśniaka zwiedzającego wielkie, potężne, co-z-tego-że-wschodnie Niemcy. Hajda na smoka.
Po drodze zatrzymaliśmy się w Gorzowie, by naszym smutkiem, nostalgią, depresją, melancholią i dołem obdzielić niezbyt licznych tego dnia gości Klubu Magnat. Przybytek lata świetności ma za sobą, a dla klientów atrakcją co najmniej porównywalną dla występu zespołu były piłkarzyki.
Proxima stacion: Berlin. Altes Finanzamt to mały klub prowadzony przez grupę zbzikowanych Portugalczyków i jednego Hiszpana – Lorenzo. Maniana działa także w Niemczech, Lorenzo, który był jednym z dwóch głównych organizatorów występu, tego wieczora nie zaszczycił nas swą obecnością. Schade.
Na szczęście była Sara, portugalska studentka sztuk pięknych, która obdarzyła nas pięknym uśmiechem i ogarnęła jako tako bałagan charakterystyczny dla tego miejsca. Promocja koncertu wyglądała tak samo jak wszystko inne tego wieczora. Czyli raczej byle jak.
Nie zawiedli nasi najwięksi fani. A w zasadzie jedna fanka – tajemnicza Urszula. Wśród widzów trudno szukać rodowitych Niemców. Troje Polaków, Tajwańczyk, Hiszpanki, Portugalczycy. Taki miks. Tłumaczenia naszych wierszy z języka rodowego, macierzystego na język obcy, niemiecki w tym miejscu przydały się co najwyżej w średnim stopniu.
Neukoln to dzielnica imigrantów. Kebab. Dużo kebabów. A poza tym herbata, mocna, słodka, z samowara. Do hostelu dotarliśmy przed czwartą rano. Berlin bynajmniej jeszcze nie spał. Nawet nasz koncert rozpoczął się dopiero przed 23 – tu wszystko dzieje się z trzygodzinnym poślizgiem w stosunku do Polski.
Ostatni przystanek: Lipsk. Miasto zamkniętych, opuszczonych kamienic, miasto, z którego młodzi uciekają na Zachód, bo tu nie ma przyszłości. Nawet Bach dumnie prężący spiżową pierś przed katedrą w centrum nie jest w stanie temu zaradzić.
Gramy w stolarni. Przed próbą ojciec, Erik, uczy swego dziesięcioletniego synka Lorenzo przycinać drewniane klocki na pile tarczowej. Rzemieślnik i czeladnik, ojciec i syn, o taki widok coraz trudniej w Zjednoczonej Europie.
Paul Ziółkowski, nasz gospodarz, dwoi się i troi, żeby było nam jak najlepiej. Czuliśmy się jak zagraniczny zespół, któremu trzeba okazać maksimum gościnności. Mamy więc jedzenia i picia do oporu, po koncercie stawiają nam kolorowe wódki (co zresztą nas kompletnie niszczy), a rano przyrządzają nam królewskie śniadanie. Nic dziwnego – zgodnie z buńczucznymi zapowiedziami w Lipsku zagraliśmy najlepszy koncert w historii muzyki rozrywkowej.
A potem Zuruck nach Hause.
Wcale nas nie ma w Berlinie
Zespół w Berlinie
Niemłodzi, brzydcy i biedni w taniej knajpie tureckiej
Lipsk przed koncertem
Przygotowania w Lipsku
Afterparty na trupach Herna
Krzesła „Płacz Herna”
Królewskie śniadanie
Gotowi do drogi
Przed wyjazdem
Też wąsacz
Wąsacz
Manager w pracy
W 1968 miałby przesrane
Klub Magnat lata świetności ma za sobą
Krótko z przodu, długo z tyłu
Nawigacja w komórce Sławka nieraz ratowała nam życie
Zespół Towary Zastępcze zapowiada, a potem wykonuje najlepszy koncert w historii grupy, po czym otrzymuje brawa, żąda się od niego bisów, a na koniec częstuje wódką w ilości zdecydowanie zbyt dużej.
Niedziela, g. 16.00, autostrada pod Berlinem.
Zespół Towary Zastępcze tkwi w gigantycznym korku na trasie A10. SMS z Polski: rozbił się autokar z polskimi turystami. 12 osób nie żyje. W oddali widać błyskające światła karetek.
Poniedziałek, g 7.00, Ostróda.
W wypadku samochodowym ginie Krzysiek, przyjaciel Jarka Marciszewskiego, który wziął udział w tworzeniu quasi-dokumentalnego filmu o „Dolnym Mieście” drugiej płycie Towarów.
Już nie zdążymy Ci się odwdzięczyć Krzychu. Pozostało uporczywe wciskanie „Play again” na ekranie monitora.
Nie ćwiczyłeś dziś? Nie miej wyrzutów, nie turbuj się. Kto inny ćwiczył. Kto inny cię ogra, objedzie, wyprzedzi i pokaże nagie pośladki przy najbliższej okazji. Sarkazmu bijącego z tego stwierdzenia nijak nie da się zatuszować. A sam Adam znany jest z bardzo poważnego podejścia do sprawy. Profesjonalista pełną gębą.
A jednak, nie jeden Oxford jest na świecie uniwersytetem. Istnieją inne szkoły. Na przykład szkoła Tomasza Stańki. Kto sięgnie po jego (auto)biografię (a de facto, wywiad-rzekę), ten szybko zmiarkuje, że bynajmniej nie ćwiczenia były domeną pana Tomasza. Jako młodzian swoje oczywista odbębnił, ale szybko zaczął iść ostro przez życie, racząc się wódką, haszem i amfą na zmianę lub na raz.
Podobno pół litra wypite na czczo wali jak heroina.
Tomasz Stańko ćwiczył tylko przed trasą koncertową. Zajmowało mu to trzy dni, z czego dwa trzeźwiał. W wigilię wyjazdu dął dwanaście godzin bez przerwy (choć tak naprawdę to niemożliwe, wargi wytrzymują ok 1 h grania non stop). I tak wracał do formy. Muzyki szukał gdzie indziej, tam gdzie diabeł siedzi nad przepaścią i liczy: Miles, John, Charlie, Dizzy, Jimmi, Jim, Kurt…
Stańko był twardy. Był z kamienia – to nomen omen ten sam surowiec co chłopaki z Rolling Stonesów. Kondycję weteranów sceny można porównać tylko z kondycją największych gladiatorów aren olimpijskich. Wielu na jego miejscu już dawno by nie żyło. Diabeł lubi podstawić nogę, tym co się chwieją nad przepaścią.
Jeśli więc masz dylemat: pić czy ćwiczyć, lepiej ćwicz. Jeśli zaś pijesz, pozostaje modlić się. Do diabła.
Kilka ujęć trójmiejskiej 'Bohemy’ artystycznej, krewnych, znajomych, przyjaciół i nieprzyjaciół nasionowego kolektywu. Na zdjęciach:
1. Borys Kossakowski
2. Goran (Kiev Office, Marla Cinger) – załapał się na samą końcówkę kliszy, bez lewego policzka.
3. Jacek Cent Tomczak (ex. Szybkie Banany, ex. KSAS) z przyjaciółką.
4. Karol Schwarz w ogródku kawiarni Absynt (w wersji z uśmieszkiem, jest jeszcze wersja na smutno).
5. Kuba Zaporek (Towary Zastępcze, Popsysze) – przed salą prób we Wrzeszczu.
6. Mikołaj Jurkowski (CSW Łaźnia, PGR Art) – przed budynkiem Łaźni. Nie chciał się dać sfotografować bez czapki i okularów. Niniejszym to ostatnie zdjęcie, które popełniłem modelowi skrywającemu się za ciemnym szkłem (plastikiem).
7. Marcin i Bartek Dzierbuń – tworzący shoegazeowy duet Mirna Ray, na co dzień bytujący w Londynie.
8. Piotr Pisz Szwabe – poeta, malarz, szef Galerii Malarstwa Monumentalnego.
9. Sylwester „Donkey Shot” Gaushka (PGR Art, CSW Łaźnia) – szara eminencja trójmiejskiej bohemy.
10. Tomek Żuczek Żukowski (Ikenga, Cocodraże, Biafro) – połowa najlepszej sekcji w mieście.