Lepiej późno, niż wcale. Choć Na Zachód Tour Towarów Zastępczych zakończyło się tak dawno, że już nikt, nawet karta pamięci aparatu fotograficznego nie pamięta co, po co, ani właściwie dlaczego nas wywiało nad Łabę, to jednak ostało się kilka strzępów pamięci, kilka tajemniczych, nieostrych zdjęć, z których można zdefragmentować jakieś wspomnienia.
Koncert pierwszy odbył się w Santa Fe Burito w gdańskim Jelitkowie, nieopodal legendarnej mekki Ślązaków i amatorów tańca pod gołym niebem Restauracji Parkowa. Mimo ziąbu i przejmującego wiatru znad morza, przewidując obecność hord fanów, których z pewnością nie pomieściłoby drobne Santa Fe, zdecydowaliśmy się na występ pod niebem może nie gołym, ale odzianym skromnie: tylko w parasole ogrodowe.
Fani dopisali, a i zespół nie zawiódł. Ratując się grzanym piwem, herbatą z prądem i krupnikiem wszyscy dotrwali do końca z uśmiechami na facjatach.
Następnego dnia, skoro świt, zespół uzupełniony o niezawodnego inżyniera Karola Schwarza zebrał się pod salą prób na ulicy Sobieskiego, by spakować się do granatowego mercedesa sprintera i jak to mówią za Kanałem La Manche to hit the road.
Z trasy koncertowej najlepsze jest bycie na trasie. Zapuściliśmy wąsy, a celem naszym było dać świadectwo Polaka zaściankowego, nieświeżego, niemodnego. Wieśniaka zwiedzającego wielkie, potężne, co-z-tego-że-wschodnie Niemcy. Hajda na smoka.
Po drodze zatrzymaliśmy się w Gorzowie, by naszym smutkiem, nostalgią, depresją, melancholią i dołem obdzielić niezbyt licznych tego dnia gości Klubu Magnat. Przybytek lata świetności ma za sobą, a dla klientów atrakcją co najmniej porównywalną dla występu zespołu były piłkarzyki.
Proxima stacion: Berlin. Altes Finanzamt to mały klub prowadzony przez grupę zbzikowanych Portugalczyków i jednego Hiszpana – Lorenzo. Maniana działa także w Niemczech, Lorenzo, który był jednym z dwóch głównych organizatorów występu, tego wieczora nie zaszczycił nas swą obecnością. Schade.
Na szczęście była Sara, portugalska studentka sztuk pięknych, która obdarzyła nas pięknym uśmiechem i ogarnęła jako tako bałagan charakterystyczny dla tego miejsca. Promocja koncertu wyglądała tak samo jak wszystko inne tego wieczora. Czyli raczej byle jak.
Nie zawiedli nasi najwięksi fani. A w zasadzie jedna fanka – tajemnicza Urszula. Wśród widzów trudno szukać rodowitych Niemców. Troje Polaków, Tajwańczyk, Hiszpanki, Portugalczycy. Taki miks. Tłumaczenia naszych wierszy z języka rodowego, macierzystego na język obcy, niemiecki w tym miejscu przydały się co najwyżej w średnim stopniu.
Neukoln to dzielnica imigrantów. Kebab. Dużo kebabów. A poza tym herbata, mocna, słodka, z samowara. Do hostelu dotarliśmy przed czwartą rano. Berlin bynajmniej jeszcze nie spał. Nawet nasz koncert rozpoczął się dopiero przed 23 – tu wszystko dzieje się z trzygodzinnym poślizgiem w stosunku do Polski.
Ostatni przystanek: Lipsk. Miasto zamkniętych, opuszczonych kamienic, miasto, z którego młodzi uciekają na Zachód, bo tu nie ma przyszłości. Nawet Bach dumnie prężący spiżową pierś przed katedrą w centrum nie jest w stanie temu zaradzić.
Gramy w stolarni. Przed próbą ojciec, Erik, uczy swego dziesięcioletniego synka Lorenzo przycinać drewniane klocki na pile tarczowej. Rzemieślnik i czeladnik, ojciec i syn, o taki widok coraz trudniej w Zjednoczonej Europie.
Paul Ziółkowski, nasz gospodarz, dwoi się i troi, żeby było nam jak najlepiej. Czuliśmy się jak zagraniczny zespół, któremu trzeba okazać maksimum gościnności. Mamy więc jedzenia i picia do oporu, po koncercie stawiają nam kolorowe wódki (co zresztą nas kompletnie niszczy), a rano przyrządzają nam królewskie śniadanie. Nic dziwnego – zgodnie z buńczucznymi zapowiedziami w Lipsku zagraliśmy najlepszy koncert w historii muzyki rozrywkowej.
A potem Zuruck nach Hause.