Zdziwaczała Barber

Miało być dziko, etnicznie, z energią, napieprzaniem w fortepian z siłą młota pneumatycznego. Było nieznośnie nudno, sennie, a do tego dziwacznie. Najpierw Patricia wykrzywiała twarz zasłaniając się przed światłem jupiterów (jakby po raz pierwszy była na scenie) i próbowała dojrzeć widownię (tonącą w mroku). Można było poprosić oświetleniowca o lampkę na widzów, ale lepiej stroić dziwne miny. Potem były niesubordynowane wprawki wokalne i improwizacja na glaaa la la, a’la atak Alzheimera. Dziwne gesty w trakcje grania, coś jakby Parkinson. Wreszcie, w połowie wstępu do jednego z utworów Barber przestała grać, by napić się kawy z filiżanki, którą trzymała na podłodze, przy krześle.

Gdy zaczęła robić zdjęcia swojemu basiście w trakcie solówki, przegięła pałę goryczy. Patricia zachowywała się (i wyglądała) jak zdziwaczała stara ciotka. My jak jej siostrzeńcy siedzieliśmy cicho i czekaliśmy co jeszcze ciekawego pokaże. Muzycznie było do bani. Barber śpiewała byle jak, grała byle jak, a jej sidemani, których nazwisk nie tylko nie zapamiętałem, ale wyrzuciłem z pamięci, choć powinienem zatrzymać ku przestrodze, grali dokładnie tak, jak nie lubię. Pół biedy kontrabasista, który nie stroił – bo on miał momenty, gdy zachowywał godność. Gitarzysta zaś zagrał wszystko to, co obleśne, obrzydliwe, bez smaku, z gonitwą palców po gryfie, bez wyczucia, z okropnym brzmieniem jakiegoś multiefektu.

Never again, Patricia.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *